środa, 29 stycznia 2014

Kobieta ze stali. "Kobieta w 1000ºC"

Drodzy widzowie Teleexpressu, chcę wam przedstawić "Kobietę w 1000°C" . W tysiącu stopni, bo to temperatura, jaka panuje w krematorium ...a ta kobieta umówiła już tam spotkanie. W tysiącu stopni, bo to kobieta, która przeszła przez piekło. W tysiącu stopni, bo jest z zimnego kraju, a potrzebuje ciepła.
(Hallgrimur Helgason, autor "Kobiety w 1000ºC" dla Teleexpressu) 


Zdj.notabene.waw.pl



Za powieść tę zabierałam się dwukrotnie. Tak naprawdę zaczęłam czytać ją już kilka miesięcy temu, jednak pochłaniając równocześnie kilka innych książek (tego sposobu nie polecam), w którymś momencie odłożyłam ją na bok. Co nie oznacza, że mi się nie podobała. Wróciłam do niej kilka dni temu i tym razem obiecałam sobie, że żadna inna książka nie przeszkodzi mi ponownym przeżywaniu wraz z  Herrą, jej niezwykle ciekawego i ciężkiego osiemdziesięcioletniego życia.

Tym, którzy pomijają przedmowy autorskie polecam , aby tym razem  tego nie robili. Helgason wyjaśnia w niej ciekawe okoliczności powstania dzieła - jak przez przypadkową rozmowę telefoniczną poznał losy wnuczki pierwszego prezydenta Islandii. 

W chwili, gdy Herra zaczyna opisywać swoje losy, jest już u kresu swojego życia. Ma nawet zarezerwowaną kremacje. Mieszka w garażu, z najcenniejszymi dla niej rzeczami - laptopem, dzięki któremu łączy się ze światem oraz granatem, który przewija się przez całą powieść. 
Już od pierwszych stron książki wiemy, że Herra nie jest zwykłą staruszką. Nie tylko dlatego, że w posiada niezwykłą jak dla swojego wieku umiejętność posługiwania się komputerem (korzysta z Facebooka poprzez którego nawiązuje romanse z młodszymi mężczyznami). Ta sarkastyczna kobieta z dużym dystansem do własnej osoby skrywa tajemnice przeszłości. Wspomnienia ciężkiego, pełnego niesamowitych, czasem zabawnych, częściej jednak mrożących krew w żyłach historii. Lata sześćdziesiąte, okres drugiej wojny światowej i tęsknota za Islandią, ale też współczesność - Herra przeprowadza nas przez swój świat. Świat okiem kobiety.

Słowo "kobieta" ma w tej powieści największe znaczenie. Sam autor podkreśla, że chciał aby dzieło to było feministyczne, dedykowane bohaterce i innym kobietom. 
Herra, odkrywa swoją kobiecość masturbując się szczotką w publicznej ubikacji, w czasie wojny traci dziewictwo poprzez gwałt popełniony przez Polaka, a później zostaje wielokrotnie gwałcona i poniżana przez wielu mężczyzn. Dalsze losy bohaterki pokazują, że te wszystkie wydarzenia tylko ją wzmocniły, sprawiły, że stała się silną niezależną kobietą, która nie przebiera w słowach.
"Całkowite wyzwolenie kobiet zostanie osiągnięte dopiero wtedy, kiedy wszyscy mężczyźni zginą na wojnie. Wtedy my, kobiety, będziemy jeszcze przez jedno pokolenie szczęśliwe, liżąc sobie nawzajem krocza, głaszcząc się po policzkach i od czasu do czasu wbijając sobie nóż w plecy."
Ta siła i niezależność sprawiły jednak, że Herra nigdy nie była do końca szczęśliwa. Jej liczne, często destrukcyjne związki z mężczyznami oraz relacje z synami to znamiona pozostałe z czasów, kiedy Herra została jako mała dziewczynka pozostawiona sama sobie, bezbronna w okrutnym świecie wojny, świecie rządzonym przez mężczyzn.

"Kobieta w 1000ºC" to lektura obowiązkowa. To książka ważna, nie tylko dla kobiet. Nie jest to jednak powieść do czytania na tak zwanym "kolanie". Mogłabym przytoczyć wiele cytatów, bo tych wartych zapamiętania jest w książce Helgasona naprawdę dużo.  
Mnie najbardziej zapadły w pamięć te dwa, przytoczone poniżej. Będę je sobie przypominać w momentach, kiedy małe rzeczy będą wydawały się wielkimi problemami... 

"W czasie wojny wszystkim jest dobrze, bo nikt nie musi sam o niczym decydować. Kiedy nastaje pokój, zaczyna się epidemia nieszczęść, bo ludzie muszą sami wybierać.(...) I mało czego boją się oni bardziej niż wiecznego pokoju na świecie"
"Człowiek zawsze potrzebuje katastrof, więc jeśli nie dostarcza ich natura, załatwia je sobie sam."



  

sobota, 25 stycznia 2014

Czas na miłość, czas na film





Pomiędzy recenzjami książek czas na film:)
Jako, że nie znoszę komedii romantycznych, do filmu nastawiona byłam bardzo źle. I chyba dobrze. Bo naprawdę pozytywnie mnie zaskoczył.
Nie będę opisywać fabuły, bo każdy może ją sobie podglądnąć na filmwebie.
Film mówi o pozytywnym spojrzeniu na życie. O cieszeniu się z małych rzeczy, o radości z małych zdarzeń, które spotykają nas na co dzień. O tym, że do szczęścia potrzeba nam bardzo niewiele, wystarczy tylko to dostrzec.
Urocza Rachel McAdams, znana między innymi z nazbyt romantycznego "Pamiętnika" i nieporadny Domhnall Gleeson, (którego rude włosy śnią się niektórym oglądającym po nocach:)) wywołują nasz śmiech, by po chwili wzruszyć nas do łez.

Polecam płci żeńskiej i męskiej!

czwartek, 23 stycznia 2014

Nie taki cesarki ten Wiedeń


Nie wiem czy to nadmiar kryminałów czy moja niechęć do fabuły osadzonej na początku XX wieku, ale "Wiedeńska gra" Carli Montero zmęczyła mnie niemiłosiernie. Kilkakrotnie chciałam rzucić tę książkę w kąt i o niej zapomnieć, jednak coś mnie powstrzymało...
"Wiedeńska gra" to jak czytamy w opisie historia szpiegowska, gdzie główną bohaterką jest Isabel, która po stracie rodziców i opuszczeniu przez narzeczonego, wyjeżdża wraz z ciotką do Wiednia.
No cóż. Podczas czytania pierwszej połowy książki, ciągle z niedowierzaniem zerkałam na tylną okładkę - tak, napisane jest "historia szpiegowska". Ziewając zastanawiałam się czy ktoś się przypadkiem nie pomylił, gdzie ten szpiegowski wątek? W sumie, nie za bardzo wiem, o co chodziło autorce w pierwszej części powieści. Isabel miota się od jednego mężczyzny do drugiego, każdy zachwyca się jej urodą. Gdzie te obiecany cesarski Wiedeń w tle?
I nagle... coś zaczyna się dziać. Jedno morderstwo, drugie, nagle okazuje się, że nikt nie jest tym za kogo się podawał. Poczułam się, jakbym wzięła do ręki zupełnie inną książkę, która ma nawet ciekawy wątek detektywistyczny. Nawet ciekawy, bo do dobrego kryminału autorce bardzo daleko.
Nie tak ma wyglądać przyjemność czerpana z literatury. Cóż to za przyjemność, jeśli ciekawi nas tylko połowa książki a fabuła rozkręca się z prędkością ospałego żółwia? Mam wrażenie, że sama autorka nie za bardzo wiedziała, który wątek ma wysunąć na pierwszy plan.
Niestety nie mam ochoty sięgać po "Szmaragdową tablicę", drugą książkę Montero. Pomimo, że słyszałam o niej dużo dobrego "Wiedeńska gra" skutecznie zniechęciła mnie do czytania innych dzieł tej autorki...


wtorek, 21 stycznia 2014

Tajemnica pewnej jaskini, czyli kryminał po niemiecku

Mój największy lęk? Strach przed samotnością.
Czasem śni mi się również, że winda, w której jadę spada, rozpada się na małe kawałeczki, a ja budzę się zlana potem.
Ale jest coś, co przeraża każdego z nas. Lęk przed  zamknięciem w ciasnym pomieszczeniu bez powietrza, światła i nadziei na chociaż skrawek przestrzeni. Lęk przed zamknięciem w trumnie.
I to własnie przydarza się bohaterce książki, po którą ostatnio sięgnęłam i przez którą nie mogłam zmrużyć oka, zagłębiając się w każde zdanie, każde słowo. Przeczytanie jej zajęło mi jeden dzień. A wszystko dlatego, że przez całą powieść autorka sprytnie trzyma nas w niepewności, czy porwana pani doktor zdołała uwolnić się z ciasnej skrzyni.
Ale może od początku. Charlotte Link - nazwisko, które ciągle widziałam kątem oka na półkach księgarni, wiedziałam, że kiedyś sięgnę po którejś z jej dzieł. I trafiło na najnowszy kryminał - "Lisia dolina". Pewnego ciepłego wieczora z parkingu znika Vanessa. Policja wraz z mężem kobiety rozpoczynają poszukiwania lecz nie natrafiają na żaden trop. My, czytelnicy, już na samym początku książki dowiadujemy się, że Vanessę porwał dla okupu młody Ryan, który zamyka ją w skrzyni i pozostawia w trudno dostępnej jaskini. Wszystko komplikuje nieoczekiwane aresztowanie Ryana, który za pobicie w pubie kilka dni wcześniej zostaje skazany na dwa lata więzienia. Nie zdąża uwolnić Vanessy i nie ma odwagi przyznać się nikomu do swojego czynu...
Książkę Charlotte Link czyta się z zapartym tchem, za wszelką cenę chcąc się dowiedzieć, co stało się z Vanessą. Wydawać by się mogło, że autorka zdradzając już na początku w jakich okolicznościach zaginęła bohaterka sprawi, że kryminalny wątek książki będzie mniej interesujący. Nic bardziej mylnego. Ten ciekawy zabieg sprawia, że patrzymy z jeszcze większym zainteresowaniem na przebieg losów bohaterów - z niecierpliwością przewracamy kartki w oczekiwaniu czy Ryan po wyjściu z więzienia przyzna się komuś do zbrodni sprzed ponad dwóch lat, czy może sam mąż wpadnie w końcu na jakiś trop. A może uda się to jego nowej przyjaciółce?
Polecam fanom kryminałów i niedługo sięgam po następną książkę Charlotte Link. Wrażeniami oczywiście się podzielę:)

                                               

czwartek, 16 stycznia 2014

Jak zasłużyć na Nike, czyli "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator

Pomimo, że czas zimowy (a w Polsce to może jednak lekko wiosenny) powinien sprzyjać pisaniu, ciężko mi się zebrać i recenzować wszystko, co przeczytam... Dziś jednak skończyłam ważną książkę. Ważną nie tylko dlatego, że autorka otrzymała za nią tegoroczną nagrodę Nike, ale także dlatego, że "Ciemno, prawie noc" pozostanie na długo w mojej głowie. 
Zawsze gdy sięgam po dzieło polskiego autora przechodzi mi przez głowę myśl, że może jednak nie warto. Taka to moja (i chyba nie tylko moja) przypadłość, że nie wierzę w wysoką jakość "made in Poland". Owszem, zachwycam się kryminałami Krajewskiego, a w dzieciństwie z zapartym tchem wczytywałam się w "Jeżycjadę" Musierowicz. Pomimo to, żaden polski autor nie zawładnął moim sercem równie mocno jak Allende, Marquez czy Zafon.
Akcja "Ciemno prawie noc" dzieje się w Wałbrzychu, miejscu w którym nigdy nie byłam, ale dzięki autorce na pewno kiedyś się wybiorę i odwiedzę Zamek Książ, wokół którego rozwija się akcja. Wałbrzych widziany przez nas oczyma głównej bohaterki Alicji jawi się jako miasto mroczne i pełne tajemnic związanych nie tylko z jej przeszłością. Pełna tajemnic to najlepsze zresztą określenie książki Bator.  Alicja, reporterka z Warszawy powraca do rodzinnego miasteczka w celu zrobienia reportażu o zaginionych dzieciach. Jednak czytelnicy, którzy po przeczytanym opisie z tyłu książki oczekują po niej typowego kryminału, mogą się zawieść. Bo nie do końca o to w tym chodzi.
Niezaprzeczalnie największą przyjemnością czerpaną z "Ciemno, prawie noc" jest język, którym posługuje się autorka. Język, dzięki któremu każda pojedyncza postać z książki staje się tak niezwykle wyrazista. Ma się wrażenie, jakby babcia zaginionego Dawida była dobrze nam znaną sąsiadką a opiekujący się starym domem Alicji Albert naszym ulubionym poczciwym wujkiem. Warto zwrócić również uwagę na fragmenty zawierające wpisy internautów z przeglądanego przez główną bohaterkę forum. Rzuca się w oczy fakt, że Bator musiała dość sporo czasu przesiedzieć przed komputerem i intensywnie przeglądać fora najpopularniejszych polskich serwisów internetowych, Uwierzcie mi, byłemu moderatorowi jednego z czołowych portali, że autorka odwaliła kawał dobrej roboty:)
Jednak dla mnie najbardziej urzekającym elementem książki jest to, za co uwielbiam Marqueza i co ogólnie nazywam realizmem magicznym. Wszystkie niezwykłe wydarzenia, kotojady, przewijające się postaci kociar, które przywodzą na myśl czarownice czy historie o skarbie Księżnej Daisy - wszystko to, co kojarzy się z bajkami z dzieciństwa tak rewelacyjnie stworzone przez Joanne Bator sprawia, że świat wymyślony przez autorkę wciąga i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Niech was jednak nie zmyli ten bajeczny świat, bo Wałbrzych i historie związane z jej mieszkańcami są przerażające i pełne okrucieństwa. Ale właśnie to połączenie i mistrzowsko stworzone przez Bator postacie sprawiają, że "Ciemno, prawie noc" pozostanie na długo w pamięci i ja z pewnością jeszcze sięgnę po tę książkę.